Dobry wieczór
Dzisiejszy wypad był jakiś taki dziwaczny (prócz bezrybia, bo ostatnio to u mnie norma). Jakoś tak krótko, bo raptem ze dwie godziny - do zachodu słońca. Na plaży pojawiły się może ze trzy osoby, ale znikały jedna po drugiej szybko jak duchy w listopadowej mgle.
Na Kępie Oksywskiej wiało, i to mocno. Niżej, nad wodą - słabiej, aczkolwiek w głębi morza widoczne były spienione grzywy fal.
Poziom wody podnosił się systematycznie, potem opadał. Wiatr nie mógł zdecydować się, czy wiać z północnego zachodu, czy z północy. Względną stałością mogły pochwalić się dwa łabędzie, jeszcze nie zepsute chlebową paszą z bulwaru, które z zaciekawieniem przyglądały mi się z bezpiecznej odległości. No i ja - wciąż rzucając...
Wypatrując na piasku morskich stworzeń, spostrzegłem m.in. Hatifnata, który wystawił głowę z piasku i serce, które ktoś zostawił nad morzem. Choć skamieniałe, to wciąż czerwienią gorejące...
Gdy wchodziłem pod górę, latarnia morska na Helu błyskała łagodnie, zachęcająco. Miło. Z tym, że mnie raczej zachęcać nie trzeba...