Dobry wieczór
Dziś miała być Jastrzębia Góra, ale obraz z kamery był jakiś taki sztormowy nieco, zatem po krótkim wahaniu padło na Orłowo (zwłaszcza że wczorajszy zwiad kolegi D. sieci nie napotkał).
Pogoda iście marcowo-garncowa. Widoczność wody też. I w miejscu, i w czasie...
O jedenastej pochmurno, spokojna woda. Orzeł był, ale podwodny i na dodatek na powierzchni. Ta niewyraźna kropa to horyzoncie to jego kiosk.
Między 13 a 15 poświeciło słoneczko i - co ciekawe - zrobiło się zimno, tak więc trza było pozakładać wcześniej zdjęte warstwy odzieży.
Z oddali można było podziwiać Maję (nie pszczółkę, choć też żółtą)...
Rosły też kwiatki, między które ktoś krzesło z plaży zawlókł, a spływająca glina miejscami przypominała zastygłą lawę.
Prócz nas dwóch pojawiło się na plaży tak około dziesięciu wędkarzy. Przychodzili i odchodzili, zamieniwszy słówko lub nie. Ale jakoś bez efektów. Kolega D. zaliczył był fajne walnięcie w blachę, ale rybeńka się urwała. A potem przyszła mgła, a w zasadzie przygalopowała, bo w przeciągu piętnastu minut ze stojącego na redzie kontenerowca została tylko syrena przeciwmgielna. Zrobiło się uroczo, aż mi się gęba rozjarzyła na myśl powrotu pośród latarni wyglądających jak jarzące się baloniki...
W wyśmienitym nastroju zmieniłem woblera na blaszkę w guście belony. Pierwszy rzut, kilka obrotów korbą i... stop. Zwijam dalej i... nic. I tak to samego brzegu.
Drugi rzut, kilka obrotów i... łubudu. Jakże pięknym jest pulsujący ciężar. Chwilo, trwaj! - z jednej strony, a z drugiej - spiesz się powoli!
Się udało. 52 cm repertuaru wyskoków i murowania do dna, mocy w liliowo jak wrzos wybarwionej łusce.
Wracając znad wody w gęstniejącym mroku pomyślałem, że i gdybym znów bez ryby wracał, to i tak byłby to wspaniały dzień.
Wszak piękno wędkarstwa nie tkwi w rybach tylko, ale i w tym, co dokoła nich...