A wszystko zaczęło się nieszczęśiwie.
Nie dalej jak dwa dni temu, moją "połowinkę" zaatakowało jakieś wstrętne choróbsko,nie dając wcześniej sygnałów ostrzegawczych o planowanej inwazji. Żonka poszła do lekarza. Pech chciał, że trafiła na jednego ze specjalistów, co to nie musi głowy znad biurka podnosić,żeby trafnie wytypować rodzaj dolegliwości i metodę jej leczenia.
-Grypa. Paracetamol na zbicie temperatury i leżeć w łóżku. Następny proszeee!
Jak okazało się następnego dnia, diagnosta ów -mocno się pomylił.Z Moniką było coraz gorzej a temperatura rosła sobie w najlepsze. 38,6...39,5...40,3 ! Czas minął! Trzeba było jechać na pogotowie.Była 22.00
-Synku. Jedziemy do lekarza a ty kładź się do spania. Za godz. jesteśmy.
Byliśmy! Jakoś tak na ósmym miejscu w kolejce. Około 2.00 wróciliśmy "już" do domu bogatsi o wiedzę na temat leczenia żony, ale za to biedniejsi o kilkadziesiąt złotych pozostawionych w aptece.
-Kochanie. Jutro nie idę do pracy. Będę przy tobie, jakby coś się nadal działo-postanowiłem.
Dalsza część nocy przebiegła spokojnie.
Do południa okazało się, że lekarz z pogotowia był rzetelnym fachowcem i moja żona po drugiej seri leków, przez niego przypisanych, poczuła się lepiej. Wtedy to w mojej głowie narodził się iście szatański plan.

-Rybciu? Wezmę Kubę i pojedziemy sobie na plaże pospacerować a ja przy okazji sobie porzucam. Paaaaa.
Z braku czasu prowadziłem samochód, w już w domu ubranych spodniobutach z neoprenu.

Coś strasznego!
Łowienie zacząłem od końca orłowskiej plaży, przesuwając się w kierunku klifu i bacznie obserwując, co tez porabia moja pociecha.Wyszedłem z nim pogadać i przy okazji uciąłem sobie pogawędkę z bardzo miłym, starszym panem, który dał mi namiar na fajne miejscówki i utwierdził mnie w przekonaniu, co do metody, którą chcę wypróbować podczas połowu troci w morzu, na spinning. Powoli doszedłem do szpicy klifu. Ja rzucałem blystką,mój syn... kamieniami. Było nam fajnie. Ja brodziłem a on brudził. Ręce i ciuchy gliną, którą znalazł w podmyciu klifu.
Wszedłem na kamień. Rzut w lewo, rzut do przodu, w prawo..."Siedzi". Widzę kontem oka, że Kuba podskoczył z radości na brzegu. Mi jego entuzjazm udzielił się jeszcze bardziej i o mało nie spadłem z kamienia. Ryba szalała, zabierając co jakiś czas kolejne metry żyłki, którą ja z niemałym trudem odzyskiwałem za jakiś czas. Po ok 10 min, nie wiedząc nawet, że za plecami mam grupkę kibiców udało mi się ją wyślizgnąć na brzeg. 68 cm żywego srebra jest moje. Teraz przyszedł czas dla fotoreporterów

i nagle aż mnie zatkało.
-Kubuś ja stałem na tym samym kamieniu co w poniedziałek, kiedy złowiłem "moją pierwszą". Kurde! Ona nawet w tym samym miejscu wzięła!
-Może tam mają zebrania- zażartował syn
Moi kibice, wśród których był również ciemnoskóry obywatel naszej planety, poprosili mnie o możliwość zrobienia sobie zdjęć z moją wędką i rybą. Zgodziłem się. Byłem szczęśliwy a mój syn dumny z ojca.Fajne uczucie.
Aha! Sukces ten można po części przypisać panu doktorowi z pogotowia, który pomógł mojej Pani w walce z chorobą.
Niech Panu Bóg w braniach wynagrodzi.
Mój "Kubełek"
Portrecik