Oj chodził za mną ten wyjazd bardzo długo i raz jechałem, a za chwilę rezygnowałem. I w końcu w sobotę, gdy obudziłem się po nocce, żona mnie namówiła. Szybkie ogarnięcie wszystkiego włącznie z zakupami w sklepach wędkarskich i byliśmy gotowi do wyprawy. W niedzielę w samo południę meldujemy się w Sromowcach Niżnych. Czekając na zameldowanie szwendamy się po okolicy i dopiero o piętnastej zaczynam wieczorne łowienie. Zmęczony i obolały po podróży robię dwugodzinny rekonesans. Woda fajna, pogoda ponura, więc tak jakby głowatkowa aura. Miła rozmowa z miejscowym wędkarzem bardzo nastraja na następny dzień.
Drugi dzień i ciężki rozruch z rana, ale trzeba wstać i się ogarnąć bo krótki dzień szybko ucieka. Plan iść powyżej miejscowości i zwiedzić nieznane. O dziewiątej rano po pół godzinie marszu jestem na łowisku. Piękna długa miejscówka bardzo nastraja do łowienia. Rzuty metr po metrze, krok po kroku i tak przez trzy godziny. Cisza i zero podejrzeń. Pogoda piękna i widoki również. Na końcu płani piękne oczka w samo południe, ale brak muchówki. Kolejna miejscówka już w okolicy wsi, ale tu również na zero. Kolejny napotkany wędkarz również bez brania. Powrót na kwaterę, chwilka na obiad i odpoczynek przed wieczorną dogrywką. Dogrywka na końcowym odcinku od 15:30 aż do ostatniego gwizdka. Znów jestem sam jak palec i tylko turyści zerkają co jakiś czas. I gdy tak już czas mija na końcówce płani czuję wyraźne podwójne puknięcie w łamanego Salmiaka. Nic nie szarpnęło, nie zabujało, ale odczucie było jak branie. Sytuacja określona jako tzw bardzo poważne domniemanie brania

Oj serducho zapikało, a było to na 1-2 minuty przed końcem dozwolonego czasu połowu po zachodzie słońca. Jeszcze szybkie dwa rzuty, ale powtórki nie było, a czas się skończył. Piękny dzień z emocjami na koniec.
Trzeciego dani w planach była tylko krótka poranna tura, bo o jedenastej trzeba się było wymeldować z kwatery, więc łowy do dziesiątej i koniec. Nad wodą melduję się o 7:30, ale zanim doszedłem w odpowiednie miejsce i rozłożyłem sprzęt była już 7:45. W taki dzień czas ucieka dwa razy szybciej. Tym razem obławiałem odcinek klasyk, ale zacząłem jakieś 200 m wyżej na bystrzu przed nim. Woda po drugiej stronie była ciut głębsza z dwoma zarysowanymi garbami, za którymi tworzyły się dołki. Postanowiłem pierwszy rzut oddać w dolny dołek, ale wyszedł ciut za krótki. Drugi rzut już dłuższy ze trzy metry, więc szybkie napięcie żyłki i zatopienie woblera. Wobler spływał wachlarzem przez dołek i gdy z niego wychodził na skraju nastąpiło energiczne branie. Nie skręcałem w tym momencie, a jedynie kontrolowałem napięcie żyłki. Mocne branie wręcz mnie sparaliżowało. Ryba nie zabujała, ani nie ruszyła, a zapewne stanęła na dnie. Pomyślałem o docięciu, ale w tym momencie nastąpił luz i wobler zaczął swobodnie dryfować. To było 100% branie, ale cóż, tylko branie bez holu. Ręce rozdygotane i tysiące myśli. Powtarzam rzuty, ale już nic nie stuka i nie puka nawet o dno. Wobler jest płytko chodzący więc w samym dołku nie mógł zaczepić. Dopiero kilka metrów niżej na płytszej wodzie grzęźnie w zawadzie na amen. Zrywam woblera w którego wierzyłem i dał mi branie. Dochodzę do głównej miejscówki, zmieniam woblera za woblerem, ale cisza. Czas goni nieubłaganie więc i ja przyspieszam. Na szypotach poniżej mam kolejne branie, ale tym razem to pstrąg pod 40 cm, który spina się pod nogami. Znów ciśnienie podniósł, ale jak widać nie straszny mu łamaniec 13 cm. Ostatnie minuty to po kila rzutów ze stanowiska na ostatniej płani. Piękna pogoda raczej nie sprzyja już braniom, ale fotki za to wychodzą piękne. Dwie godziny minęły bardzo szybko i trzeba było się pożegnać z wodą o dziesiątej. Następną wyprawę trzeba zaplanować na minimum 2-3 pełne dni łowienia, aby łowić z mniejsza napinką. Choć nic nie złowiłem, to jednak jestem bardzo zadowolony z tego co się działo. Tak to jest na głowacicach

A droga powrotna jak się okazało przez Szczawnicę
Dużo oglądania...
Już bym tam chciał wrócić!