Dzień dobry
Od mej ostatniej tu pisaniny minęło sporo czasu, a ja mam za sobą wiele kolejnych wypraw. Jakoś bez spotkania z Jej Wysokością. No, prawie bez - raz jakaś duża ryba zaatakowała mą przynętę, pozwalając przez ułamek sekundy cieszyć się tym właśnie uczuciem...
Miniony wtorek spędziłem na Górkach Zachodnich obserwując z oddali gęstniejący tłum miłośników śledzi. Latały żurawie, pojawił się motylek, jętka i ze dwa komary. Okoliczne bobry też jakoś tak aktywne. Wiosna.
Mając nieustającą nadzieję na bliskie spotkanie z fauną innego rodzaju, w czwartek dreptałem orłowską plażą. Wiatr, fala, wsteczne prądy tu i ówdzie oraz czepiające się wszystkiego podwodne ziele. Idealnie.
Po kolejnym rzucie mój kij wygiął się nagle i zaczął pulsować srebrzystą obietnicą. Jest!
Szybki i dość pobieżny pomiar (by ciekawość zaspokoić) wskazywał na nieco ponad czterdzieści centymetrów. Nareszcie! Po tylu wyprawach przepełniło mnie uczucie na kształt wędkarskiego spełnienia.
Nieustający uśmiech był jedynie drobnym wyrazem tego, co w środku...
Któryś tam z kolei rzut i blacha zaczepiła o zielsko lub kamień. I nim zdążyłem pomyśleć "No pięknie...", pulsujący ciężar odjechał w lewo, murując do dna. Dwa wysokie skoki ponad powierzchnię, metry odzyskanej plecionki i pompowanie zgodne z rytmem fal. Teraz, gdy emocje opadły wiem, że nie myślałem specjalnie, co robiłem. Działałem.
Kolega pewnym chwytem za ogon wyciągnął przepiękną, mieniącą się srebrzystym wrzosem rybę. Wielką, przeogromną, opasłą wręcz.
Miara wskazuje sześćdziesiąt dziewięć centymetrów...
Chyba do końca nie wierzę, że to miało miejsce. I chociaż wspomnienia z czasem zblakną, zatrą się - gdzieś we mnie pozostanie ogrom mej małej, wędkarskiej przygody. Miałem szczęście, morze szczęścia.
Czy będę miał je jutro? Nie wiem. Ale na ryby i tak pojadę...