W swoim czasie często jeździliśmy nad Wel. Pstrągi były i dobrze gryzły, chociaż częściej wkurzały wędkarzy. Czasem łowiliśmy lipienie, a niektórzy trafiali ładne trotki.
Mam kilka fajnych wspomnień z tych wyjazdów.
Pewnego razu (ze 20 lat temu) pomiędzy Kurojadami i Chełstami namierzamy w prześwietlonej rynnie stado ryb. Jest ich na oko ok. 20 szt. Dochodzimy do wniosku że to lipienie, ale mało aktywnych, o zbiórce z powierzchni nie ma nawet mowy. Oprócz mnie jest Manix, Rafał (tego nie jestem pewien) i jeszcze ktoś. Nie odpuszczamy i staramy się coś wyjąć. Wg naszych ocen największe sztuki to grubo ponad 40-taki. Próbujemy wszystkiego, od przodu, od ogona, z góry, z dołu, kombinujemy na wszystkie sposoby. Nimfy, mokre, takie, owakie, zielone, czerwone, małe, duże, słowem wszystko co tylko było w pudełkach. Zero reakcji a mam wrażenie że zaczynają się z nas śmiać. Dwie-trzy godziny i zaczynają nam przychodzić do głowy głupie myśli. Może zanurkować i łapać zębami??? Wszystko na nic. Pełna desperacja a ryby cały czas widzimy i nie odpuszczamy.
Skończyliśmy w momencie gdy żądza krwi i niemożność pogodzenia się z porażką doprowadziła do tego że padł pomysł golenia nimf i zastosowania bardziej naturalnych przynęt oraz padło pytanie czy ktoś przypadkiem nie ma przy sobie dużej i ostrej kotwicy ? Wtedy nadeszło opamiętanie i pogodzenie z porażką.
Nie wiem, może to była tylko iluzja, może tych ryb tam wcale nie było, ale pamiętam ten dzień jako wielką lekcję pokory.
Mam jeszcze kilka wspomnień z Welu, później dopiszę